Polski sondaż
Antoni Sułek "Polski sondaż". Wydawnictwo IfiS PAN, Warszawa 2001
Źródło: Teresa Bogucka, Gazeta Wyborcza
http://wyborcza.pl/1,75517,762619.html
Czy wyniki badań opinii publicznej to "mandat od ludu", jak uważał George Gallup, czy przeciwnie - interes wyborców nie jest tym samym co interes publiczny - jak mawiał twórca teorii opinii publicznej Walter Lippman? - o książce Antoniego Sułka "Sondaż polski" pisze Teresa Bogucka
Badania opinii publicznej na wszelkie tematy są już codziennością. Co i raz ich efekty trafiają do prasowych, radiowych i telewizyjnych serwisów. Stały się jednym z najważniejszych elementów kampanii wyborczych, na co dzień ich wyniki traktowane są jak komunikaty narodu dla władzy, co chwila dowiadujemy się jakichś zaskakujących rzeczy o tym, co mniemamy o religii, życiu rodzinnym, karze śmierci, innych nacjach, seksie. Z sondaży pozyskujemy wiedzę o sobie, o zbiorowości, wręcz o rzeczywistości.
Co jednak naprawdę mówią nam owe wszechobecne badania?
Odpowiedź na to można znaleźć w książce Antoniego Sułka "Sondaż polski". Tytuł już wskazuje na pewną rodzimą specyfikę, jako że w innych krajach badania opinii nie są częścią socjologii, są odrębną dziedziną wiedzy, która nie tyle zgłębia mechanizmy zbiorowego życia, ile ustala preferencje w różnych sprawach. I w odróżnieniu od socjologii na badane społeczeństwo spogląda nie jak na złożony układ, ale jak na sumę jednostek - pomija wspólne doświadczenia, tradycję, skomplikowane więzi tworzące z milionów indywiduów zbiorowość. Traktując badanych jako wyborców albo jako widzów, czytelników, klientów - sondaż głos każdego liczy jednako, choć jako żywo jedni mają na wspólną świadomość wpływ większy, inni mniejszy.
Sondaż opiera się na reprezentacyjnej próbie, i to jest jego podstawowy walor, ale na jego wyniki wpływają liczne uwarunkowania zewnętrzne, poczynając od ustroju politycznego (za PRL ankieter był przedstawicielem świata instytucji, co powściągało szczerość), a kończąc na tym, jaką informację przekazywał ostatnio telewizor (np. liczba zwolenników kary śmierci zależy też od tego, ile gwałtu i przestępstw pokazywała właśnie telewizja). A także sposób sformułowania pytań i układ kwestionariusza.
Jak nawet drobne modyfikacje zadawanych pytań mogą wpłynąć na wynik, autor zademonstrował w pewnym eksperymencie.
W 1995 roku szeroko komentowane, także w "Gazecie", były wyniki badań nad przeświadczeniem Polaków co do ilości żyjących wśród nas Żydów. Otóż ze skali oferującej możliwości "mniej niż 2 proc.", "2-9 proc.", "10-19 proc.", "20-29 proc.", "30-49" itd., najwięcej badanych, 37 proc., wskazało przedział, "2-9", poniżej 2 szacowało 24 proc.
Zawyżanie ilości jest pewnym miernikiem antysemityzmu i dlatego wynik sondażu był powszechnie przywoływany jako symptom groźnego zjawiska, co uwidaczniało się, zwłaszcza kiedy owe procenty Żydów przeliczono na miliony osób.
Rzeczywistość jest natomiast taka, że liczbę Żydów szacuje się na 5-15 tys., a najbardziej śmiałe szacunki biorące pod uwagę tych, którzy mogą ewentualnie powrócić do tożsamości żydowskiej, sięgają 40 tys., czyli jednego promila.
Skąd zatem takie wyniki? Ze zmitologizowania Żydów jako wszechobecnej potęgi? Z wiadomego analfabetyzmu funkcjonalnego, czyli z niewiedzy, co to jest jeden procent? Zapewne tak, ale Antoni Sułek wskazał jeszcze jeden ważny czynnik. Powtórzył badanie, przedstawiając skalę bliższą rzeczywistości, czyli od "ćwierci procenta i mniej" przez "pół", "jeden procent", "półtora procent" do "dwa i więcej". 42 proc. badanych wybrało przedziały do półtora procent, 33 - "dwa lub więcej". Liczba Żydów nadal była zawyżana, ale różnica jest widoczna - w odpowiedzi na realistyczną skalę o połowę więcej osób uznało, że mieści się ona poniżej 2 proc.
W publicznej praktyce jednak ani czujność metodologiczna, ani świadomość ograniczonej funkcji informacyjnej sondaży nie powoduje ostrożności w ich używaniu. Zarówno politycy, jak i prasa różnych odcieni eksponuje poszczególne elementy badań zależnie od potrzeb, co przy sondażach wyborczych jest szczególnie widoczne (z szalbierstwem włącznie, by przypomnieć wybory z 1993, kiedy to na finiszu kampanii Samoobrona pokazała wykres, na którym jej poparcie z nagła poszybowało w górę). Pokusa, aby wskazać, że własna koncepcja ma wsparcie mas, a koncepty przeciwników wręcz przeciwnie, jest trudna do powściągnięcia. Potocznie bowiem uważa się, że to większość stanowi, co jest słuszne, pożyteczne i dobre, i warto mieć ją za sobą. Toteż sondaże niczym naukowe dowody wyznawanych tez są nagminnie wykorzystywane i w grze politycznej, i w ideologicznych sporach, a także w debatach na temat "jacy jesteśmy?".
Tymczasem badania opinii w istocie przynoszą nam migawkowe informacje o poglądach, zamiarach, preferencjach, nastrojach jednostek, ale nie o systemach wartości, o mentalności, o strukturach świadomości. Nie objaśniają rzeczywistości, nie dają wiedzy o mechanizmach społecznych, o dokonujących się przemianach - można powiedzieć, że dostarczają materiału do socjologicznych już dociekań na te tematy.
Dowiadujemy się z nich zatem, co myślimy o różnych sprawach, od polityki i historii poczynając, a na programach telewizyjnych kończąc. Poznajemy też obraz całego społeczeństwa, a nie tylko jego aktywnych aktorów, a jest to sytuacja nowa, bo przed erą takich badań źródłem wiedzy o nim były indywidualne obserwacje, policyjne raporty lub wyobrażenia elit. Ale najważniejsze, czego się z nich stale choć mimowolnie uczymy, jest co innego - to mianowicie, że w każdej sprawie się różnimy. Że cechą naszych opinii, emocji, przekonań jest ciągła zmienność. Że najczęściej wybieramy umiar - stanowiska skrajne (zdecydowanie tak, zdecydowanie nie) są najczęściej o wiele rzadsze niż wyważone (raczej tak...).
Pojawienie się sondaży miało ważny wpływ na politykę i wywołało dyskusję o współczesnej demokracji. Oto bowiem wola mas nie objawia się co parę lat w wyborach, ale jest ogłaszana permanentnie. Stały dopływ informacji o tym, co społeczeństwo myśli i jak ocenia władzę, zdaniem niektórych koryguje zasadę demokracji pośredniej, taką, że zwycięzcy wyborów rządzą na własną odpowiedzialność, a rządzeni oceniają i rozliczają ich dopiero w kolejnych wyborach.
Problem ten narodził się wraz z powstaniem opinii publicznej i np. George Gallup wierzył w zbiorową mądrość i uważał, że należy się nią kierować, a efekty badań to "mandat od ludu".
Innego zdania był twórca teorii opinii publicznej Walter Lippman - wskazywał, że jest różnica między elektoratem a historyczną wspólnotą i interes wyborców to nie to samo co interes publiczny. Ludzie kierują się na co dzień sprawami doraźnymi i ferując opinie, nie ponoszą za nie żadnej odpowiedzialności. A rząd powinien ją ponosić i na tym polega rozliczanie wyborami.
W Polsce jak na razie nawet nie toczy się debata na ten temat, politycy zależnie od bieżących potrzeb przywołują jedną lub drugą koncepcję - kiedy są przy władzy wskazują, że demokracja to mandat wyborczy ważny całą kadencje bez względu na sondaże, a kiedy są w opozycji, chętnie wytykają rządzącej konkurencji, że wedle badań nie ma poparcia, jej posunięcia budzą niezadowolenie społeczeństwa i że przeciw ludziom rządzić nie można.
Wydawałoby się, że należy rządzić dalekowzrocznie, ale wsłuchiwać się w opinie, reagować, tłumaczyć i wyjaśniać.
Antoni Sułek "Polski sondaż". Wydawnictwo IfiS PAN, Warszawa 2001
Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75517,762619.html#ixzz2z9L9DNfq